- Ale ja mam nietolerancje laktozy.
- Oczywiście, kochasiu - pielęgniarka uśmiechnęła się
półgębkiem, popychając w moją stronę talerz z bliżej niezidentyfikowaną papką,
którą w tym miejscu nazywali owsianką.
Z niedowierzaniem patrzyłem na jej oddalające się plecy.
Wszystko na tym oddziale było nie tak. Jeśli mówiłeś prawdę, nikt ci nie
wierzył, a kiedy się kłamało, i tak wszyscy mieli to w głębokim poważaniu.
- Dawaj - warknąłem i niewiele myśląc podmieniłem owsiankę
na talerz z kanapkami należący do gościa siedzącego obok. Nie minęło pięć
sekund, kiedy twarz nieszczęśnika wylądowała w szarawej breji. Westchnąłem
teatralnie
- Nie musisz się tak na to rzucać, Manfred, starczy dla wszystkich
- Tak naprawdę nie wiedziałem, jak się nazywa, ale skoro od pięciu dni
siedzieliśmy przy jednym stoliku, uznałem, że warto nadać mojemu towarzyszowi
posiłków jakieś imię.
Z niewiadomych przyczyn Manfred za każdym razem pakował
głowę w jedzenie, ale i w tym szaleństwie był system łatwy do wyłapania.
Pierwszego dnia bliżej zasmakował kolacji, drugiego śniadania, a trzeciego dogłębnie
zbadał obiad. I tak w koło macieju, aż do skończenia świata.
Pociągnąłem go za ramiona i przywróciłem do pozycji
siedzącej, wiedząc, co zobaczę na jego twarzy. Cały upaćkany owsianką gapił się
na mnie szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.
- Smacznego, Manfred - powiedziałem, podnosząc kanapkę do
góry, jakbym wznosił toast.
Po śniadaniu, nie mając zbyt dużego wyboru, musiałem razem
ze wszystkimi udać się do sali dziennej. Było to duże, jasne pomieszczenie, z
mnóstwem foteli i stoliczków, czterema telewizorami, grami planszowymi i innymi
tego typu duperelami, oraz z jednym,
stojącym w rogu, lekko podstarzałym komputerem, który na oddziale zamkniętym
stanowił luksus dla wybranych. Korzystali z niego tylko nieliczni, mając za
plecami dyszącą w kark Berte.
Czyżbym zapomniał wspomnieć wam o Bercie?
Berta była wspaniałą kobietą o wielkim serduchu, które
musiało pompować krew przez naprawdę wielkie ciało. Dwa metry wysokości, łapsko
godne Hagrida i łydki jak moje udo. Krążyła po oddziale zamkniętym łypiąc na
wszystko i wszystkich, przyzywana przeważnie do cięższych napadów furii oraz
paniki.
Podskórnie czułem, że prędzej lub później poznamy się
bliżej. Ale na razie o tym nie myślałem, w dodatku odkąd trafiłem na oddział
zamknięty, byłem grzeczny jak aniołek. Pozostawało być dobrej myśli.
Omiotłem salę wspólną ponurym spojrzeniem i z głośnym
westchnięciem udałem się w stronę mojego fotela. Można powiedzieć, że
przywłaszczyłem go sobie pierwszego dnia, odsuwając w jak najdalszy, możliwie
wolny kąt pomieszczenia. I chociaż obsługa początkowo odstawiała go na swoje
miejsce, po trzech dniach fotelowych migracji dała sobie spokój.
Ukokosiłem się na mięciutkim siedzisku i pomimo wczesnej
pory przymknąłem oczy szykując się do drzemki. Do czasu terapii grupowej nikt
nie powinien mi przeszkadzać.
- Jesteś tu nowy.
To by było na tyle, jeśli chodzi o posiedzenie sobie w
spokoju.
- Brawo, Sherlocku - sarknąłem, nie otwierając oczu. Zwykle
moja opryskliwość skutecznie odpędzała szukające nowej znajomości duszyczki.
- Yogi cię wypatrzył. I powiedział, żeby podejść, bo wydajesz
się smutny.
- Powiedz więc Yogiemu, żeby się odwalił.
- Yogi nigdy się mnie nie słucha. - Nieznajomy głos wydawał
się nie zauważać mojego braku zainteresowania, więc w końcu niechętnie podniosłem
powieki i spojrzałem rozmówczyni w oczy.
Była drobnej budowy, niewysoka, co najwyżej 165 centymetrów
wzrostu. Miała długie, lekko falowane włosy w kolorze starego złota i jasną
cerę, ale to właśnie jej oczy od razu przykuwały uwagę. Ogromne, ciemne oczy.
Stojąc tak w lekkim rozkroku z niepewną miną i z całej siły przytulając do
piersi pluszowego, brązowego misia, wyglądała na jakieś piętnaście lat, chociaż
zapewne była starsza.
- Może mnie się posłucha? - zaproponowałem, pochylając się w
jej stronę.
W odpowiedzi potknęła mi pod nos swojego pluszowego misia.
Plastikowe oczy wpatrywały się we mnie z wyczekiwaniem.
No tak. W sumie mogłem się domyślić.
Jeśli kiedykolwiek traficie do wariatkowa, bądźcie
przygotowani na każdą ewentualność. Wtedy nic nie zbije was z trop. Taka dobra
rada na przyszłość.
Odchrząknąłem.
- Witaj, Yogi. Czy mógłbyś się, z całym szacunkiem, odwalić?
Być może była to tylko moja wyobraźnia, ale puste plastikowe
oczy wyglądałby na odrobinę wkurzone. Natomiast dziewczyna uśmiechnęła się
promiennie, jakbym sprawił jej ogromną radość. A miała uśmiech, którego
naprawdę nie sposób było nie odwzajemnić.
- Widzisz, Yogi miał rację. Byłeś smutny i już nie jesteś.
Znowu parsknąłem śmiechem i zaciekawiony przekrzywiłem
głowę. Mówię wam, było w niej coś naprawdę intrygującego. Tak intrygującego, że
postanowiłem podjąć ryzyko.
- Albert Iwanow - wstałem z fotela i wyciągnąłem rękę na
przywitanie.
- Sophie. Sophie Willis - ścisnęła moją dłoń, lekko
skrępowana uciekając gdzieś wzrokiem. - Cieszę się, że odezwałeś się do
Yogiego. Niektórzy uważają - dała mi znak dłonią, żebym się pochylił i
wyszeptała mi do ucha - że to tylko pluszowa zabawka.
Wciągnąłem powietrze z udawanym oburzeniem.
- Nie gadaj!
Zafrapowana pokiwała gwałtownie głową. Właśnie otwierała
usta, żeby się odezwać, kiedy...
- Świrusko!
Sophie wzdrygnęła się i obróciła w stronę, z której dobiegł
głos. W naszą stronę zmierzała osoba, z którą nie miałem najmniejsze ochoty się
układać.
Na imię miała Jody, ale i tak wszyscy wołali na nią Sméagol, co
zdawało się jej nawet odpowiadać. Byliśmy u tego samego lekarza na terapii
grupowej, a jeśli wierzyć plotkom, trafiła tutaj po nieudolne próbie podpalenia
domu sąsiadów.
Stanęła po lewej stronie Sophie i ostentacyjnie zmierzyła mnie wzrokiem.
- Coś za jeden? - rzuciła.
- Albert Iwanow.
- Jakiś Rusek? - zmarszczyła nos. - Nie widziałam cię tu wcześniej. - A
słyszysz w jego głosie jakiś akcent, inteligencie? - Zamknij się! Nikt cię nie
prosił o zdanie! - Twój brak rozumu mnie poprosił. - Powiedziałam. Siedź.
Cicho! - Sméagol przekrzywiła głowę w prawo i zrobiła grymas, jakby za wszelką
cenę starała się powstrzymać drugą Jodie siedzącą w jej głowie od kąśliwych
uwag.
Pewnie już domyślacie się, dlaczego zyskała taki przydomek, a nie inny.
- Mój dziadek był Bułgarem - wyjaśniłem, niepewny jak zareagować na jej
monolog. Niefortunny dobór imienia i nazwiska sprawiał, że ciągle słyszałem to
pytanie.
- Chyba powinnyśmy już iść - wtrąciła się cicho Sophie, nerwowo tarmosząc
ucho swojego misia i spoglądając na Sméagol, która zrobiła się czerwona na
twarzy z wysiłku. - Lepiej, żeby tutaj nie wybuchła. Chodź, Jody - chwyciła
swoją koleżankę pod ramię i oddaliły się w stronę korytarza.
- Do zobaczenia - rzuciłem na odchodne. W odpowiedzi podniosła do góry
Yogiego i pomachała mi jego łapką.
Uśmiechnąłem się półgębkiem. Może nie musi być tutaj tak najgorzej?
Nagle ktoś złapał mnie za ramię i gwałtownie obrócił w swoją stronę.
Przestraszony wciągnąłem powietrze, ale powstrzymałem krzyk chcący wyrwać się z
mojego gardła, zamieniając go w nieokreślony pisk, kiedy zobaczyłem, kto przede
mną stoi. Słowo daję, czasem łatwo było mnie przestraszyć.
- Śliski Jim? - wyszeptałem zdziwiony.
- Dla ciebie Pan Śliski Jim, Iwanow - warknął, pociągają mnie w stronę
mojego fotela. - Widzę, że spodobały ci się tutejsze dziewczyny.
Jego impertynencja powoli zaczynała działać mi na nerwy, ale mimo
wszystko poczułem, że policzki lekko mi się rumienią.
- Czego chcesz? - zapytałem, ze złością wyrywając rękę z jego uścisku i
prostując się. Z satysfakcją odnotowałem, że byłem od niego przynajmniej o pół
głowy wyższy.
- Dziś wieczorem ktoś po ciebie przyjdzie. Idź z nim i nie zadawaj
żadnych pytań, jeśli nie chcesz spędzić tu reszty życia. Zrozumiano?
Zmarszczyłem brwi.
- Czy to była groźba? - spytałem.
- Nie, chłopcze. To była twoja największa obawa wypowiedziana na głos -
nie czekając na reakcję wyminął mnie i odszedł.
Stałem tak jeszcze dobre parę minut, trawiąc jego słowa. Co to niby miało
być?! Najpierw odwiedziny w moim starym, kochanym pokoju (Panie, świeć nad jego
duszą) a teraz takie coś. To wszystko coraz bardziej zaczynało przypominać
niskobudżetowy film gangsterski z kiepskimi efektami i jeszcze gorszymi
dialogami, które puszcza się w niedzielę wczesnym popołudniem, z założeniem, że
i tak nikt ich nie będzie oglądał. Pamiętam, że zastanawiałem się wtedy, w co
jeszcze może rozwinąć się ta chora sytuacja.
Oh, Jon Snow, you know nothing.
_______________________________________________________
Wiem, za krótki i z góry za to przepraszam. Nie jestem też jakoś specjalnie z tego fragmentu zadowolona, no ale ważne, że jest. Akurat wczoraj zaczęły mi się ferie, więc mam zamiar naskrobać coś dłuższego. Nie do końca wiedziałam też, jak przeprowadzić dialog Jodie z Jodie, więc jeśli ktoś zna bardziej fachowy sposób - prosiłabym o info. :D Skromnie zachęcam też do pozostawiania komentarzy - są one dla mnie potwierdzeniem, że ktoś to czyta i moja pisanina nie idzie na marne. ^-^
hahaha Sméagol nie no dobre wewnętrzne dialogi prowadzone na głos wymiatają. Siedzę i cieszę się sama do siebie, choroba zaraz sama trafię do wariatkowa XD Nie no Albert ma naprawdę świetnych kompanów XD Kurcze naskrob coś dłuższego jak najszybciej ^^ robi się coraz ciekawiej i poczucie humoru to ty masz oj masz :D Pozdrawiam :D
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo, cieszy mnie, że się podoba i że rozmiesza, w końcu o to między innymi mi chodzi. :D Pozdrowionka. ^^
UsuńNaprawdę mi się podoba :)
OdpowiedzUsuńW wolnej chwili serdecznie zapraszam do mnie:
http://w-swiecie-liter.blogspot.com/
Miło mi, na pewno zerknę. ;)
UsuńBardzo się cieszę, że to nie jest następny urwany po 4 rozdziałach grafomanii blog. Like za Yogiego i nawiązania do Martina :D
OdpowiedzUsuńHighfive! :D Mam nadzieję, że zyskałam stałego czytelnika.
UsuńNaprawdę, bardzo wysoki poziom, podoba mi się ogromnie. :)
OdpowiedzUsuńObserwuję i czekam na ciąg dalszy z wielką niecierpliwością.
merci-m.blogspot.com
Dziękuję bardzo, jeszcze dziś cierpliwość zostanie nagrodzona. ^^
UsuńBardzo fajnie opowiadanie:) Historia wciąga i nie można się oderwać. Obserwuję i zapraszam do mnie - dopiero zaczynam, ale będzie bardziej pikantnie:)
OdpowiedzUsuńFantazyjna
mysli-bez-cenzury.blogspot.com
Dziękuję, dziękuję i w wolnej chwili zerknę także do Ciebie. :D
Usuń