czwartek, 2 kwietnia 2015

7. "Bez wahania."

Wiem, że rozdział zdecydowanie za krótki, jak na taki odstęp czasu, ale moja wena osiągnęła przez ostatnie tygodnie dno totalne. A nie chcę pisać na umór i dostarczać wam kijowych bazgrołów. Tak więc życzę miłej (i niestety krótkie, ale obiecuję poprawę!) lektury. ;)
Mickii

_______________________________________________

Zapadłem się w swoim fotelu na sali dziennej tak głęboko, że chyba głębiej się nie dało. Potarłem szczypiące z niewyspania oczy i głośno ziewnąłem, dając możliwość podziwiania wnętrza mojej bajeczne buzi. Nie, żeby ktoś zwracał na to uwagę.
Wczorajsza noc był co najmniej... dziwna. Kiedy Śliski Jim zakończył swoją nieprawdopodobną opowieść, zapadła cisza, której nie przerwał nikt przez bite 5 minut. Nawet Jody (obydwie jej wersje) siedziała cicho.
A potem po prostu wstałem i wyszedłem.
Co innego miałem zrobić? Co powiedzieć? Były agent FBI (informacja wątpliwa) zwraca się z prośbą do grupy czterech osób, składającej się z trzech pacjentów szpitala psychiatrycznego oraz chodzącej wersji Johnny'ego Bravo, o pomoc w dobiciu międzynarodowej szajki przestępczej.
Brzmi logicznie.
Przez resztę nocy gapiłem się w sufit nie mogąc powstrzymać gonitwy myśli w mojej głowie. Nie mogłem uwierzyć gościowi ze względów oczywistych, ale z drugiej strony... chciałem mu uwierzyć. Po tym jak przenieśli mnie na oddział zamknięty wiedziałem, że nikłe są szanse na wydostanie się z tego przeklętego miejsca, więc, nawet jeśli wszystko okaże się nieprawdą, nikogo nawet nie zdziwi odwalenie przeze mnie takiej kaszany.
Kątem oka zarejestrowałem ruch po mojej lewej stronie, a zaraz potem przysiadły się Smeagol razem z Sophie, która po swojemu tarmosiła biednego miśka.
- Ciężka noc, świrusie? - zapytała kąśliwie Jody, wskazując na moje podkrążone oczy.
W odpowiedzi ponownie ziewnąłem, otwierając buzię najszerzej jak się dało.
Prychnęła i pokręciła z niesmakiem głową, po czym nagle spoważniała.
- Co o tym myślisz?
Nie musiała mówić, że chodzi jej o wczorajszą wariacką propozycję.
- Nie mam pojęcia - przetarłem twarz dłonią. - W miejscu takim jak to zaufaniem nie obdarza się pierwszej lepszej osoby.
- Też tak sądzę, ale z drugiej strony - co możemy stracić? Każdy z nas ma przed sobą niezbyt świetlaną przyszłość w pokoju z zakratowanym oknem.
Spojrzałem na nią szeroko otartymi oczami, zdziwiony jej racjonalną wypowiedzią, a także brakiem kąśliwych komentarzy.
- Jesteś dzisiaj jakoś dziwnie zgodna z samą sobą - zauważyłem.
Parsknęła śmiechem.
- Po prostu mamy takie samo zdanie w tej sprawie.
- Ja tam pojadę - odezwała się znienacka Sophie.
 Uniosłem brwi zdziwiony stanowczością w jej głosie.
- Wydajesz się niezwykle pewna swojej decyzji.
Wzruszyła ramionami, nie podnosząc wzroku.
- Jodie ma rację, a Yogi twierdzi tak samo. Za dwa tygodnie skończę siedemnaście lat, od czterech siedzę tutaj i nic nie zapowiada, aby miało się coś zmienić. Nawet jeśli cała sprawa nie wypali, to i tak w oczach ludzi jesteśmy skończonymi wariatami.
Jakby wypowiedziała moje myśli na głos, ale zamiast tego wypaliłem jak skończony idiota:
- Wyglądasz na młodszą.
Spojrzała na mnie jeszcze bardziej otwierając swoje i tak już wielkie oczy, po czym zarumieniła się lekko i ze wzmocnioną natarczywością skupiła się na uchu miśka.
Smeagol spojrzała na nas z wymowną miną po czym wyskoczyła z tak sprośnym żartem, że nie będę go przytaczał, aby nie skazić waszej psychiki. Mogę tylko powiedzieć, że miałem niesłychanie przemożną ochotę starcia jej tego uśmieszku z twarzy, ale oczywiście się powstrzymałem. Bo tak właśnie postępują dżentelmeni. A ja byłem i jestem dżentelmenem.
- Śliski Jim mówił coś jeszcze po moim wyjściu? - wycedziłem przez zęby, kiedy Jody w końcu się uspokoiła i wytarła załzawione od śmiechu (bliżej mu było do żabiego rechotu) oczy.
- Powiedział że da nam jeden dzień do namysłu - odpowiedziała Sophie. - I że cały plan ma odpicowany na picuś glancuś.
- Picuś glancuś?
- Jego słowa, nie moje. - Zaśmiała się widząc moją minę.
- Ale jak on właściwie to sobie wyobraża? - Sfrustrowany wyrzuciłem ręce do góry i z powrotem opadłem na oparcie fotela. - I dlaczego sam nie ma zamiaru się narażać?
- Miałeś wczoraj zatkane uszy, matole? - Zgryźliwa natura Jody w końcu się odezwała. - Niedobitki z Pajęczyny Charlotty go nienawidzą i wiedzą jak wygląda, co, nawet zważywszy na to ile lat już minęło, daje mieszankę wybuchową. Poza tym FBI cały czas ma na niego oko, a jeśli tylko da dyla, domyślą się, że ma zamiar na własną rękę ponownie rozpracować Pajęczynę. Myślisz, że pozwolą mu tak sobie swobodnie hasać? My będziemy tylko paczką świrusów, którym jakimś cudem udało się nawiać z wariatkowa. - Dzięki, mądrzejsza strono mnie. - Się wie, siostro.
- Nie musisz się tak od razu wymądrzać - burknąłem, pokazując język jak dziecko.
- A co będzie tym naszym cudem, dzięki któremu uciekniemy z, podkreślam, oddziału zamkniętego? - wtrąciła Sophie.
Jody wzruszyła ramionami.
- Na pewno ma to jakiś związek z - oczy jej się rozmarzyły - cudnie umięśnionym Kennethem.
- Co się stało z Michaelem? - spytałem rozbawiony.
Machnęła lekceważąco ręką.
- Nie rozgrzebujmy przeszłości. I tak by nam nie wyszło. Za bardzo się narzucał.
Sophie zamaskowała śmiech napadem kaszlu, nawet podskakujący w jej ramionach Yogi wydawał się być rozbawiony.
Smeagol prychnęła urażona.
- Co wy gówniarze wiecie o miłości, co?
- Widzę, że zacieśniacie więzi.
O wilku mowa. Kenneth 'Johnny Bravo' stanął obok nas z rękami założonymi na piersi, co jeszcze bardziej uwydatniło jego i tak uwydatnione bicepsy.
- Kenuś - zagruchała Smeagol - jak miło nam cię widzieć.
- James chciałby wiedzieć, jaka jest wasza decyzja - oznajmił, całkowicie ignorując swoją adoratorkę.
Znowu spojrzeliśmy po sobie, tak jak wczoraj wieczorem, a właściwie to tylko ja i Sophie, bo moja nowa koleżanka borykająca się z rozdwojeniem jaźni była całkiem pochłonięta chłonięciem wzrokiem dolnych partii ciała Kena. Główka Yogiego niemal niezauważalnie przytaknęła. A więc postanowione.
- Za tobą to i na koniec świata, Kenuś - oznajmiłem, czując, jak ogarnia mnie podniecenie. Wreszcie coś się działo.
Patrząc na to teraz, z perspektywy czasu, mogę z ręką na sercu powiedzieć, że była to jedna z najgorszych decyzji w moim w końcu nie tak krótkim życiu. Ale wiedząc to co wiem teraz postąpiłbym tak samo?

Bez wahania.  

piątek, 27 lutego 2015

6. Historia Śliskiego Jima.

"Nie oczekuję, że z miejsca uwierzycie w moją historię, a nawet poważnie bym się zdziwił, gdyby tak właśnie było. Zapewne uznacie mnie za skończonego wariata" - mój ironiczny śmiech - "ale uprzejmie proszę was o wstrzymanie się z pytaniami aż do samego końca.
Zacząć musimy od tego, że niezależnie, co sobie wyobrażacie, nie spędziłem całego życia na lekach psychotropowych. Nieco ponad piętnaście lat temu, kiedy byłem kwitnącą trzydziestką, zdawało mi się, że złapałem Pana Boga za nogi. Co tu dużo mówić, piekielnie mi się powodziło. Suma na koncie była więcej niż zadowalająca, w garażu stał samochód pierwszej nowości, a ja sam właśnie stałem się jednym najmłodszych tajniaków w historii FBI zaangażowanych w tak poważną sprawę, jaką było rozpracowanie Pajęczyny Charlotty.
Jak się zapewnie domyślacie, mało to ma wspólnego z tym przesłodzonym filmem familijnym.
Pajęczyna Charlotty spędzała sen z powiek dziesiątkom osób na różnych szczeblach rządowych i policyjnych. Była to nieoficjalna nazwa tajnej grupy, złożonej ze szpiegów, zdrajców i innych rodzajów szumowin, które za nic mają patriotyzm i dobro swojej ojczyzny. Ich działalność polegała głównie na sprzedawaniu wszystkim zainteresowanym tajemnic rządowych, planów i dokumentów, które miały nigdy nie ujrzeć światła dziennego, oczywiście za rozsądną cenę. Możecie się zastanawiać skąd zdobywali tak cenny materiał przetargowy. Tak jak już wspominałem - opłacani szpiedzy, głównie zdrajcy, urzędnicy na wysokich pozycjach, ciągnący do pieniędzy niczym pszczoły do miodu. Bylibyście naprawdę zszokowani, gdybym wymienił chociażby kilka głównych nazwisk, często przewijających się podczas wieczornych wiadomości.
Oczywiście działania Pajęczyny Charlotty nie ograniczały się tylko do Stanów Zjednoczonych, lecz coraz szybciej szerzyły się na skalę światową. Ich oddziały powstawały w każdym państwie, z którego dany klient pragnął uzyskać informacje. Lepka, niepozorna, lecz zabójcza w swoich skutkach sieć konsekwentnie oplatała cały glob.
Rozpracowanie tej nielegalnej organizacji było niczym syzyfowe prace. Miejsca spotkań nie były regularne, nigdy nie odbywały się w tym samych miejscach, a łącznicy, pośredniczący pomiędzy doręczycielami a klientami zmieniali się jak w kalejdoskopie - rzadko kiedy jedna osoba rozmawiała dwa razy z tym samym człowiekiem, niezależnie czy dostarczał on informacji, czy je nabywał. Wszystko odbywało się twarzą w twarz, żadnych e-maili, telefonów, czatów internetowych - nic co mogłoby nam zapewnić materiał dowodowy. A co najważniejsze - żadnych świadków.
Skąd więc w ogóle wiedzieliśmy, że takie coś istnieje i rozgrywa się nagminnie dzień w dzień, tuż pod naszymi węszącymi nochalami? Cóż, w każdym łańcuchu znajdzie się słabe ogniwo, które prędzej lub później pęknie. Tym ogniwem był Marshall Hall, pracownik Białego Domu, który sam się do nas zgłosił i jak na spowiedzi opowiedział o wszystkim, czego się dowiedział, podczas rocznej współpracy z członkami Pajęczyny.
Pomimo zapewnionej mu ochrony dwa dni później zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach.
Dzięki jego zeznaniom mogliśmy przejść do działania. Wyjście było tylko jedno - wmieszanie się w szeregi i zostanie jedną z Szarlotek (tak nazywali się agenci działający w terenie nad rozpracowaniem grupy od środka). Do tego zadania oddelegowana została dziesięcioosobowa grupa specjalna, której miałem zaszczyt być częścią.
Zadanie do łatwych nie należało. Pomimo cennych wskazówek, tak naprawdę nie wiedzieliśmy od czego zacząć, ani jak zdobyć ich zaufanie. Z nowymi tożsamościami udaliśmy się do różnych ośrodków miejskich porozsiewanych po całym kraju. Mi trafiła się Topeka, w stanie Kansas.
Musieliśmy zacząć od zera, od samego parteru, się znaczy - od przekazywania dokumentów rządowych. Przełożeni dostarczali nam informacji, które jednocześnie były wystarczająco bezpieczne i atrakcyjne, aby można było nimi handlować. Pośredników niewiele obchodziło kim się jest, ani co się robi - spotkania w ciemnych zaułkach, szybka wymiana, i już cię nie ma. Wiedzieliśmy, że takie działanie do niczego nas nie doprowadzi.
Nie mogliśmy przycisnąć któregoś z pośredników, bo wystawilibyśmy się jak na widelcu. Ale oni też musieli mieć kogoś nad sobą, prawda? Pajęczyna Charlotty była zbyt rozległą siecią, aby mieć u siebie wolnych strzelców, którym nigdy do końca nie można zaufać.
Po dwóch miesiącach wymiany informacji, szczęście się do nas w końcu uśmiechnęło. A tak właściwie, to do mnie. Podczas jednego ze spotkać pośrednik złapał mnie za ramię i zagadał, czy może nie chciałbym zarobić trochę więcej grosza, jako jeden z nich. Chociaż w środku wszystko we mnie krzyczało, ze stoicką miną odpowiedziałem, że rozważę tę propozycję. Nie minął tydzień, a już oblatywałem pierwszych klientów.
Hierarchia w Pajęczynie Charlotty nie była specjalnie skomplikowana. Pośrednik , następnie Szefunio, który pilnował swoją własną grupkę pośredników . Psy, czyli przydupasy Wielkiego Joego - no i w końcu Wielki Joe. Nazwa mówi chyba sama za siebie.
Przyznać wam się muszę, że miałem prawdziwą smykałkę do gangsterskiego świata. Pierońsko dobrze szło mi wpasowanie do ich standardów i w przeciągu pół roku stałem się Szefuniem. Sztuka ta, oprócz mnie, udała się także trzem Szarlotkom.
Chociaż, tak jak już wspominałem, w Pajęczynie Charlotty niezwykle starannie dbano o anonimowość i brak sytuacji do dostarczenia dowodów, w poszczególnych miastach raz w miesiącu odbywały się zebrania Szefuni z pośrednika, natomiast raz do roku miało miejsce wielkie zebranie, wielka heca - pogadanka z Wielkim Joem.
Wstęp na nią miały wszystkie Psiaki oraz po jednym Szefuniu wytypowanym z każdego miasta. Zgadnijcie, kto został wytypowany z Topeki w Kansas.
FBI piało z zachwytu. Wiedzieliśmy, że oto nadeszła nasza szansa, aby się ujawnić i raz na zawsze zakończyć działalność Pajęczyny Charlotty. Plan był prosty, pochwycić jak najwięcej jej członków, ale co najważniejsze - pochwycić Wielkiego Joego.
Całe FBI zostało postawione na nogi, wszystko omówione do najmniejszego szczegółu, plan działania, wydawać by się mogło, bez żadnej dziurki, wszystkie ewentualności rozważone. Jednak nie mogliśmy przewidzieć jednej rzeczy. Że tym razem to nas mógł ktoś zdradzić.
Krótko po rozpoczęciu zebrania rozpętało się piekło. Główna siła wściekłości, z oczywistych względów, skoncentrowała się na mnie oraz pozostałych Szarlotkach. W niewielkiej, piwnicznej przestrzeni strzelanina to niczym znalezienie się w bębnie wirówki z kamieniami. Nasze posiłki zareagowały szybko, jednak o parę chwil za późno. Nieumyślnie, lecz na oczach wszystkich, jedna z moich kul dosięgła klatki piersiowej Wielkiego Joego.
Pomimo tego, że plan nie poszedł po naszej myśli, całą misję mogliśmy uznać za... prawie udaną. Herszt bandy został zlikwidowany, a ponad trzy czwarte zarządu wyłapane i bez ceregieli wsadzone do kicia. Ale wiedzieliśmy, że ocalali będą szukali zemsty.
I to właśnie ta część, w której wyjaśnia się jak znalazłem się tu, gdzie się znalazłem.
Aby uniknąć kolejnych niewyjaśnionych zaginięć i tajemniczych śmierci, wszyscy agenci musieli zostać objęci programem ochrony świadków, czyli powiedziawszy po waszemu, zapaść się pod ziemię. Dlatego też rozstaliśmy się w pełnym profesjonalizmu spokoju i każdy z nas przywdział nową, w moim przypadku niezwykle zakręconą maskę.
Nasuwa się oczywiste pytanie, po jaką cholerę udaję świrusa tyle czasu?
Niedobitki z Pajęczyny Charlotty to niezwykle pamiętliwe, wredne i łaknące zemsty typy. Rozsadzenie od środka nielegalnej organizacji, której byli częścią, sprawiło, że świat zwalił im się na głowę, nie wspominając już o tym, że to kula z mojego pistoletu pozbawiła ich pracodawcy.  Na przestrzeni lat kilkakrotnie podejmowali próbę odnowienia działalności, na próżno. Chociaż za każdym razem ich plany były zduszane w zarodku, pewne było, że gdyby tylko któryś z dawnych agentów wychylił czubek nosa, straciłby go razem z resztą głowy. I chociaż ich zerowa aktywność w ciągu ostatnich pięciu lat uśpiła czujność FBI, ja nie dałem się nabrać. Już parę razy starałem się nadaremnie zwrócić uwagę moich przełożonych na pewne niepokojące oznaki, pojawiające się z coraz większą częstotliwością na terenie całego kraju. Jednakże według uzyskanej, nawiasem mówiąc niezbyt uprzejmej odpowiedzi, rzekomo: "za bardzo rzuciła mi się na mózg moja przybrana tożsamość". Za każdym razem, wbrew zasadom logiki, negowali moje dowody, które jednoznacznie wskazywały na to, że problem sprzed lat powrócił, być może stając się jeszcze większym wrzodem na tyłku!

Kiedy tylko zrozumiałem, że nie mam co liczyć na pomoc dawnych współpracowników, postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Ułożyłem plan, zebrałem środki, wytypowałem odpowiednie jednostki i zaaranżowałem to spotkanie. Teraz wasza kolej."

__________________________________________________

No, wreszcie jest!
Trochę mi to zajęło, za co z góry przepraszam, ale ostatnie tygodnie były tragiczne, jeśli chodzi o moje natchnienie do ubierania myśli w słowa. 
Mam nadzieję że się podoba i zachęcam do komentowania! :D
Mickii

niedziela, 1 lutego 2015

5."Tymi słowami rozpoczęła się najdziksza podróż mojego życia. "

- Albercie, chciałbyś się z nami czymś dzisiaj podzielić? 
- Podziękuję. 
- Może w końcu opowiesz nam coś o sobie? 
- Za krótko się znamy, amigo. 
- Jak ci minął dzień, Albercie?
- Wspaniale, na śniadanie była owsianka.
Terapeuta sapnął zirytowany i podrapał się po szyi. Każda sesja wyglądała identycznie, według podanego u góry wzorca. Michael Novak, który na wstępie z przemiłym uśmiechem kazał zwracać się do siebie po imieniu, z każdym kolejnym dniem zdawał się tracić zachomikowane w nim pokłady uprzejmości i cierpliwości względem mej osoby. Nie dziwiłem mu się, w końcu to nie jego wina, że jakiś siedemnastoletni choleryk niszczył mu ambicje bycia opiekunem grupy, która robi największe postępy i otwiera się na innych. 
Siedzieliśmy w okręgu na krzesełkach - dwadzieścia osób w wieku od siedemnastu do, tak na moje oko, pięćdziesięciu lat. Według poczynionych przeze mnie obserwacji jedna czwarta grupy kompletnie nie wiedziała co się wokół nich dzieje, jedna piąta ucinała sobie dwugodzinną drzemkę, dwie ósme zdawały się być we własnym świecie, jedna dwudziesta miała to kompletnie gdzieś, a dwie czterdzieste bezskutecznie podrywały biednego pana terapeutę Michaela Novaka. 
Zgadza się, pod dwoma czterdziestymi ukryła się Sméagol. 
Całą resztę trudno było przydzielić mi do jednej docelowej grupy. 
No, ale wracając do Sméagol. Przyznać muszę, że amory osoby chorej na rozdwojenie jaźni, w przypadku, kiedy jednej Jody podoba się obiekt westchnień, a drugiej wręcz przeciwnie, były zjawiskiem niezwykłym i wartym dłuższej obserwacji. Biedny terapeuta Novak, swoją drogą młody wciąż, trzydziestoletni człowiek, starał się jednocześnie opanować harmider panujący w sali, prowadzić z kimś dialog i delikatnie odpierać wieszającą się jego ramienia Jody. 
- James, to może ty z nami porozmawiasz?
- O ja cię, Michael, ale ty masz ma bicki - Sméagol zatrzepotała rzęsami, robiąc maślane oczy, a chwilę potem skrzywiła się z niesmakiem i odsunęła na krześle. - Oczu nie masz?! Przecież to chuderlak jakich mało! - No ale weź zobacz na jego słodki uśmiech...  - Tak słodki, że aż się można porzygać. 
Zarechotałem pod nosem, kiedy Jody raz po raz zaczepiała, to znowu odskakiwała od naszego terapeuty jak oparzona. Spojrzał na mnie, wysyłając niemy sygnał S.O.S. Chyba wiedział, że ja jako jedyny mam na tyle trzeźwy umysł, żeby coś zdziałać. 
Wstałem, głośno szurając krzesłem po podłodze i krzyknąłem na całe gardło:
- Koniec sesji! 
Dwudziestoosobowe stadko świrusów poderwało się jak jeden mąż i rzuciło w stronę drzwi. Po terapii zawsze był podwieczorek w formie puddingu - najlepszego puddingu jaki kiedykolwiek pieścił moje kubki smakowe. Chyba jedyna dobra rzecz serwowana przez tutejszą kuchnię. 
- Teoretycznie nie powinienem kończyć zajęć przed czasem, ale praktycznie, to wielkie dzięki - Novak podszedł do mnie i uśmiechnął się z zakłopotaniem. 
- Spoczko koczko, Mike - klepnąłem go po ramieniu. 
- Chyba powinienem poprosić ją o przeniesienie do innej grupy - wymamrotał pod nosem. 
- Sądzę, że w tym przypadku nawet przeniesienie do innego szpitala by nie pomogło. Jesteś dla niej jak pierścień władzy, przyciągasz ją - znowu zarechotałem z własnego żartu i nie czekając na reakcję poszedłem razem z resztą rozkoszować się waniliowym puddingiem. 

***


Mój nowy pokój w niczym nie przypominał starego. Poza standardowym wyposażeniem, które już wam wcześniej opisałem, i łóżkiem, nie było w nim praktycznie nic. Chyba, że do wyposażenia zaliczymy pająka, mieszkającego sobie w swoim pajęczym domu w rogu pod sufitem na lewo od okna. 
Pamiętając o dziwnej obietnicy Śliskiego Jima siedziałem na łóżku, w nerwowym odruchu kręcąc gumową bransoletką, na której napisane było moje imię i nazwisko, obowiązkowa część garderoby każdego pacjenta oddziału zamkniętego.
Tak na wypadek, gdybym zapomniał, jak się nazywam. 
Słoneczne popołudnie zamieniło się w nieprzyjemny, zasłany chmurami wieczór, a zasłany chmurami wieczór przemienił się w burzliwą noc. Wiatr i deszcz zacinał w okno znajdujące się za moimi plecami, a błyskawice co jakiś czas przecinały niebo, rozjaśniając pogrążony w mroku pokój i sprawiając, że rzucałem na podłogę nienaturalnie rozciągnięty cień. 
W pewnym momencie rozległo się głośne kliknięcie, które rozeszło się głośnym echem, wzmocnione identycznymi kliknięciami pozostałych drzwi, ciągnących się po obu stronach korytarza. Wybiła godzina dwudziesta druga, zamki w drzwiach zamknięte na amen - czas lulu i do łóżeczka. 
Zmarszczyłem brwi, niepewny, co w takiej sytuacji robić. Śliski Jim powiedział, że ktoś przyjdzie po mnie wieczorem, a jak dla mnie, wieczór już dawno minął. 
Oczywiście istniała też ewentualność, że Śliski Jim był po prostu Śliskim Jimem, czyli psycholem do kwadratu a całą tą historię zmyślił sobie na poczekaniu. Jednak jego pewność siebie i świadome, inteligentne spojrzenie sprawiały, że wciąż czekałem na tajemniczego gościa. 

Z półdrzemki wyrwało mnie kliknięcie, oznaczające otwarte drzwi. Gwałtownie otworzyłem oczy i czekałem, podczas gdy ktoś po drugiej stronie powoli nacisnął klamkę i tyłem wszedł do pokoju. 
Szczena mi opadła, kiedy się odwrócił. 
Przede mną stało ludzkie odwzorowanie Johnny'ego Bravo. 
Gościu był po prostu identyczny. Napakowany, z kwadratową, męską szczęką, której mogłem mu tylko pozazdrościć i blond włosami fantazyjnie ułożonymi na głowie. Brakowało mu jedynie okularów i czarnego podkoszulka. 
- Albert Iwanow? 
Przytaknąłem, podnosząc się do pozycji siedzącej. 
- Chodź za mną - skinął głową w moją stronę i nie patrząc za siebie wyszedł na korytarz. 
Po krótkiej chwili zwątpienia poderwałem się z łóżka, cicho zamknąłem drzwi i truchtem podbiegłem do Johnny'ego. Podejrzliwie spoglądałem na kamery, w równych odstępach zawieszone przy suficie. 
- Odciąłeś je, czy co? - spytałem, chcąc się dowiedzieć, dlaczego nikt nie reaguje na nasz nocny spacer. 
- Kiedy nie ma nikogo po drugiej stronie, czyli mnie, są bezużyteczne. 
- A nagrania? Przecież to się nagrywa. 
- Wiem jak odwalić swoją robotę. Niech się o to twoja popaprana głowa nie martwi.
Zmarszczyłem brwi, gotowy się odszczeknąć, ale w końcu dałem sobie spokój. Mówił tak wypranym z emocji głosem, że chyba nawet nie zdał sobie sprawy, że mnie obraził. 
- Gdzie idziemy? 
- Zaraz się dowiesz - na wszystkie moje pytania odpowiadał, nawet nie racząc zerknąć przez ramię. Po prostu parł przed siebie sadząc długie susy tymi swoimi wysportowanymi nogami. Patrząc na jego opięte białą koszulką plecy zacząłem żałować, że nie przykładałem się bardziej na zajęciach sportowych.
Szpital psychiatryczny nocą był całkowicie innym miejscem. Chociaż z niektórych pokoi wydobywały się niepokojące odgłosy, za oknami wciąż szalała burza, a nasze buty wydawały skrzypiące dźwięki w kontakcie z linoleum , to jednak panowała cisza i spokój. Wydawał się opuszczony, niezamieszkany, a przecież rezydowało w nim tyle niestabilnych dusz. 
W trakcie wędrówki nie natknęliśmy się na nikogo. Wciąż podejrzliwie zerkałem na kamery, ale skoro nie było po drugiej stronie nikogo, kto mógłby podnieść alarm, nie stanowiły dla nas żadnego zagrożenia. Reszta nocnej zmiany chrapała sobie gdzieś pewnie w kantorku. 
W końcu zatrzymaliśmy się przed drzwiami w korytarzu odchodzącym od sali dziennej. Johnny bez wahania nacisnął klamkę (nie wiem czego się spodziewałem, może jakiegoś kasła do wystukania?) i wpuścił mnie przodem. 
Trochę czasu zajęło mi zorientowanie się, że pokój, do którego weszliśmy, to tak naprawdę sala, w której odbywały się moje terapie grupowe. Zwykle zalane słońcem pomieszczenie wyglądało całkowicie inaczej ze szczelnie zasuniętymi żaluzjami i zapaloną na suficie tylko jedną lampą, która oświetlała jedynie ustawione na środku w okręgu krzesełka, całą resztę pozostawiając pogrążoną w mroku. 
Stanąłem jak wryty, kiedy zobaczyłem, kto na tych krzesełkach zasiada. 
Sméagol. Sophie. No i oczywiście Śliski Jim. 
- Wróciłeś - westchnęła Jody, uśmiechając się anielsko w stronę Jonny'ego Bravo. Mój przewodnik skrzywił się i zajął miejsce jak najbardziej oddalone od swojej adoratorki, która błyskawicznie przesiadła się i przykleiła do jego ramienia. 
- Taki umięśniony - wyszeptała. 
O dziwo druga Jody nie miała nic przeciwko. 
Cóż, przynajmniej Michael miał problem z głowy. 
- Siadaj, Iwanow - odezwał się Śliski Jim. 
Przycupnąłem na krzesełku nieopodal Sophie, uśmiechając się do niej niepewnie. Odpowiedziała mi przerażonym spojrzeniem swoich wielkich oczu i jeszcze mocniej przytuliła Yogiego do piersi. 
- Więc... - zacząłem - po co się tu zebraliśmy w tak... nietypowym gronie?
Śliski Jim westchnął ciężko i pochylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach.
- Nie będę owijał w bawełnę, bo nie mamy na to czasu. Chcę wam coś zaproponować i mam szczerą nadzieję, że mi nie odmówicie. Obecny tu z nami Kenneth jest już wtajemniczony we wszystkie szczegóły.
Parsknąłem śmiechem. 
- Kenneth? Serio? KENneth?
- Coś nie pasuje? - warknął. 
- Najpiękniejsze imię na świecie - zaświergotała Sméagol. Kenneth zerknął na nią z niesmakiem.
- Wracając do mojej propozycji - wtrącił się Śliski Jim. - Zanim cokolwiek wam powiem musicie mi obiecać, że nic z tego, co za chwilę usłyszycie, nie opuści tego pokoju. 
W pokoju zapadła grobowa cisza, co jeszcze bardziej podkreśliło wagę jego słów. Spojrzeliśmy po sobie - Sméagol, Sophie i ja - niepewni, co odpowiedzieć. Wariat czy nie, zabrzmiało to naprawdę groźnie. Ale w milczeniu podjęliśmy zgodną decyzję, bo, do diabła, co mieliśmy do stracenia? 
- Obiecujemy - przyrzekliśmy chórem. Sophie niepewnie, Sméagol z szerokim uśmiechem na ustach, a ja odrobinę podejrzliwie. 
Tymi słowami rozpoczęła się najdziksza podróż mojego życia. 


________________________________________________________

Wiem, przerwałam w kijowym momencie, ale przynajmniej napięcie będzie zachowane. :D
Z całego serca dziękuję za wszystkie komentarze. Na każdy z nich staram się odpowiedzieć, nawet jeśli z drobnym (2-tygodniowym) opóźnieniem. 
Cieszy mnie też wzrastająca liczba wyświetleń i obserwatorów. ^^
Ciąg dalszy, pewnie tak jak zwykle, w przeciągu dwóch tygodni. Być może uda mi się szybciej, jednak nic nie obiecuję, bo dzisiaj pożegnałam ferie i od jutra znowu do szkoły. ;_;
Gorące pozdrowienia!
Mickii

wtorek, 20 stycznia 2015

4. "Sophie. Sophie Willis."


- Ale ja mam nietolerancje laktozy.
- Oczywiście, kochasiu - pielęgniarka uśmiechnęła się półgębkiem, popychając w moją stronę talerz z bliżej niezidentyfikowaną papką, którą w tym miejscu nazywali owsianką.
Z niedowierzaniem patrzyłem na jej oddalające się plecy. Wszystko na tym oddziale było nie tak. Jeśli mówiłeś prawdę, nikt ci nie wierzył, a kiedy się kłamało, i tak wszyscy mieli to w głębokim poważaniu.
- Dawaj - warknąłem i niewiele myśląc podmieniłem owsiankę na talerz z kanapkami należący do gościa siedzącego obok. Nie minęło pięć sekund, kiedy twarz nieszczęśnika wylądowała w szarawej breji. Westchnąłem teatralnie
- Nie musisz się tak na to rzucać, Manfred, starczy dla wszystkich - Tak naprawdę nie wiedziałem, jak się nazywa, ale skoro od pięciu dni siedzieliśmy przy jednym stoliku, uznałem, że warto nadać mojemu towarzyszowi posiłków jakieś imię.
Z niewiadomych przyczyn Manfred za każdym razem pakował głowę w jedzenie, ale i w tym szaleństwie był system łatwy do wyłapania. Pierwszego dnia bliżej zasmakował kolacji, drugiego śniadania, a trzeciego dogłębnie zbadał obiad. I tak w koło macieju, aż do skończenia świata.
Pociągnąłem go za ramiona i przywróciłem do pozycji siedzącej, wiedząc, co zobaczę na jego twarzy. Cały upaćkany owsianką gapił się na mnie szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.
- Smacznego, Manfred - powiedziałem, podnosząc kanapkę do góry, jakbym wznosił toast.
Po śniadaniu, nie mając zbyt dużego wyboru, musiałem razem ze wszystkimi udać się do sali dziennej. Było to duże, jasne pomieszczenie, z mnóstwem foteli i stoliczków, czterema telewizorami, grami planszowymi i innymi tego typu duperelami, oraz  z jednym, stojącym w rogu, lekko podstarzałym komputerem, który na oddziale zamkniętym stanowił luksus dla wybranych. Korzystali z niego tylko nieliczni, mając za plecami dyszącą w kark Berte.
Czyżbym zapomniał wspomnieć wam o Bercie?
Berta była wspaniałą kobietą o wielkim serduchu, które musiało pompować krew przez naprawdę wielkie ciało. Dwa metry wysokości, łapsko godne Hagrida i łydki jak moje udo. Krążyła po oddziale zamkniętym łypiąc na wszystko i wszystkich, przyzywana przeważnie do cięższych napadów furii oraz paniki.
Podskórnie czułem, że prędzej lub później poznamy się bliżej. Ale na razie o tym nie myślałem, w dodatku odkąd trafiłem na oddział zamknięty, byłem grzeczny jak aniołek. Pozostawało być dobrej myśli.
Omiotłem salę wspólną ponurym spojrzeniem i z głośnym westchnięciem udałem się w stronę mojego fotela. Można powiedzieć, że przywłaszczyłem go sobie pierwszego dnia, odsuwając w jak najdalszy, możliwie wolny kąt pomieszczenia. I chociaż obsługa początkowo odstawiała go na swoje miejsce, po trzech dniach fotelowych migracji dała sobie spokój.
Ukokosiłem się na mięciutkim siedzisku i pomimo wczesnej pory przymknąłem oczy szykując się do drzemki. Do czasu terapii grupowej nikt nie powinien mi przeszkadzać.
- Jesteś tu nowy.
To by było na tyle, jeśli chodzi o posiedzenie sobie w spokoju.
- Brawo, Sherlocku - sarknąłem, nie otwierając oczu. Zwykle moja opryskliwość skutecznie odpędzała szukające nowej znajomości duszyczki.
- Yogi cię wypatrzył. I powiedział, żeby podejść, bo wydajesz się smutny.
- Powiedz więc Yogiemu, żeby się odwalił.
- Yogi nigdy się mnie nie słucha. - Nieznajomy głos wydawał się nie zauważać mojego braku zainteresowania, więc w końcu niechętnie podniosłem powieki i spojrzałem rozmówczyni w oczy.
Była drobnej budowy, niewysoka, co najwyżej 165 centymetrów wzrostu. Miała długie, lekko falowane włosy w kolorze starego złota i jasną cerę, ale to właśnie jej oczy od razu przykuwały uwagę. Ogromne, ciemne oczy. Stojąc tak w lekkim rozkroku z niepewną miną i z całej siły przytulając do piersi pluszowego, brązowego misia, wyglądała na jakieś piętnaście lat, chociaż zapewne była starsza.
- Może mnie się posłucha? - zaproponowałem, pochylając się w jej stronę.
W odpowiedzi potknęła mi pod nos swojego pluszowego misia. Plastikowe oczy wpatrywały się we mnie z wyczekiwaniem.
No tak. W sumie mogłem się domyślić.
Jeśli kiedykolwiek traficie do wariatkowa, bądźcie przygotowani na każdą ewentualność. Wtedy nic nie zbije was z trop. Taka dobra rada na przyszłość.
Odchrząknąłem.
- Witaj, Yogi. Czy mógłbyś się, z całym szacunkiem, odwalić?
Być może była to tylko moja wyobraźnia, ale puste plastikowe oczy wyglądałby na odrobinę wkurzone. Natomiast dziewczyna uśmiechnęła się promiennie, jakbym sprawił jej ogromną radość. A miała uśmiech, którego naprawdę nie sposób było nie odwzajemnić.
- Widzisz, Yogi miał rację. Byłeś smutny i już nie jesteś.
Znowu parsknąłem śmiechem i zaciekawiony przekrzywiłem głowę. Mówię wam, było w niej coś naprawdę intrygującego. Tak intrygującego, że postanowiłem podjąć ryzyko.
- Albert Iwanow - wstałem z fotela i wyciągnąłem rękę na przywitanie.
- Sophie. Sophie Willis - ścisnęła moją dłoń, lekko skrępowana uciekając gdzieś wzrokiem. - Cieszę się, że odezwałeś się do Yogiego. Niektórzy uważają - dała mi znak dłonią, żebym się pochylił i wyszeptała mi do ucha - że to tylko pluszowa zabawka.
Wciągnąłem powietrze z udawanym oburzeniem.
- Nie gadaj!
Zafrapowana pokiwała gwałtownie głową. Właśnie otwierała usta, żeby się odezwać, kiedy...
- Świrusko!
Sophie wzdrygnęła się i obróciła w stronę, z której dobiegł głos. W naszą stronę zmierzała osoba, z którą nie miałem najmniejsze ochoty się układać.
Na imię miała Jody, ale i tak wszyscy wołali na nią Sméagol, co zdawało się jej nawet odpowiadać. Byliśmy u tego samego lekarza na terapii grupowej, a jeśli wierzyć plotkom, trafiła tutaj po nieudolne próbie podpalenia domu sąsiadów.
Stanęła po lewej stronie Sophie i ostentacyjnie zmierzyła mnie wzrokiem.
- Coś za jeden? - rzuciła.
- Albert Iwanow.
- Jakiś Rusek? - zmarszczyła nos. - Nie widziałam cię tu wcześniej. - A słyszysz w jego głosie jakiś akcent, inteligencie? - Zamknij się! Nikt cię nie prosił o zdanie! - Twój brak rozumu mnie poprosił. - Powiedziałam. Siedź. Cicho! - Sméagol przekrzywiła głowę w prawo i zrobiła grymas, jakby za wszelką cenę starała się powstrzymać drugą Jodie siedzącą w jej głowie od kąśliwych uwag.
Pewnie już domyślacie się, dlaczego zyskała taki przydomek, a nie inny.
- Mój dziadek był Bułgarem - wyjaśniłem, niepewny jak zareagować na jej monolog. Niefortunny dobór imienia i nazwiska sprawiał, że ciągle słyszałem to pytanie.
- Chyba powinnyśmy już iść - wtrąciła się cicho Sophie, nerwowo tarmosząc ucho swojego misia i spoglądając na Sméagol, która zrobiła się czerwona na twarzy z wysiłku. - Lepiej, żeby tutaj nie wybuchła. Chodź, Jody - chwyciła swoją koleżankę pod ramię i oddaliły się w stronę korytarza.
- Do zobaczenia - rzuciłem na odchodne. W odpowiedzi podniosła do góry Yogiego i pomachała mi jego łapką.
Uśmiechnąłem się półgębkiem. Może nie musi być tutaj tak najgorzej?
Nagle ktoś złapał mnie za ramię i gwałtownie obrócił w swoją stronę. Przestraszony wciągnąłem powietrze, ale powstrzymałem krzyk chcący wyrwać się z mojego gardła, zamieniając go w nieokreślony pisk, kiedy zobaczyłem, kto przede mną stoi. Słowo daję, czasem łatwo było mnie przestraszyć.
- Śliski Jim? - wyszeptałem zdziwiony.
- Dla ciebie Pan Śliski Jim, Iwanow - warknął, pociągają mnie w stronę mojego fotela. - Widzę, że spodobały ci się tutejsze dziewczyny.
Jego impertynencja powoli zaczynała działać mi na nerwy, ale mimo wszystko poczułem, że policzki lekko mi się rumienią.
- Czego chcesz? - zapytałem, ze złością wyrywając rękę z jego uścisku i prostując się. Z satysfakcją odnotowałem, że byłem od niego przynajmniej o pół głowy wyższy.
- Dziś wieczorem ktoś po ciebie przyjdzie. Idź z nim i nie zadawaj żadnych pytań, jeśli nie chcesz spędzić tu reszty życia. Zrozumiano?
Zmarszczyłem brwi.
- Czy to była groźba? - spytałem.
- Nie, chłopcze. To była twoja największa obawa wypowiedziana na głos - nie czekając na reakcję wyminął mnie i odszedł.
Stałem tak jeszcze dobre parę minut, trawiąc jego słowa. Co to niby miało być?! Najpierw odwiedziny w moim starym, kochanym pokoju (Panie, świeć nad jego duszą) a teraz takie coś. To wszystko coraz bardziej zaczynało przypominać niskobudżetowy film gangsterski z kiepskimi efektami i jeszcze gorszymi dialogami, które puszcza się w niedzielę wczesnym popołudniem, z założeniem, że i tak nikt ich nie będzie oglądał. Pamiętam, że zastanawiałem się wtedy, w co jeszcze może rozwinąć się ta chora sytuacja.
 Oh, Jon Snow, you know nothing.



_______________________________________________________

Wiem, za krótki i z góry za to przepraszam. Nie jestem też jakoś specjalnie z tego fragmentu zadowolona, no ale ważne, że jest. Akurat wczoraj zaczęły mi się ferie, więc mam zamiar naskrobać coś dłuższego. Nie do końca wiedziałam też, jak przeprowadzić dialog Jodie z Jodie, więc jeśli ktoś zna bardziej fachowy sposób - prosiłabym o info. :D Skromnie zachęcam też do pozostawiania komentarzy - są one dla mnie potwierdzeniem, że ktoś to czyta i moja pisanina nie idzie na marne. ^-^

wtorek, 13 stycznia 2015

Liebster Award!

Na samym początku dziękuję serdecznie Street of dreams za nominację. ;)


Taką nominację otrzymują mało popularne blogi nie mające dużej ilości czytelników. Celem takiej nominacji jest wzrost liczby obserwatorów i wypromowanie bloga. Dany blog zostaje nominowany przez innego bloggera, który uważa, taki blog za godny uwagi i ciekawy.

Każdy wybrany musi odpowiedzieć na pytania, które zadała osoba nominująca twój blog. Po udzieleniu odpowiedzi, ty nominujesz 11 wybranych przez siebie blogów, informujesz ich o nominacji i zadajesz 11 pytań (UWAGA! nie można nominować bloga, który nominował ciebie). :)

1. Bez czego nie wyobrażasz sobie życia?
Nie będę zbytnio oryginalna, odpowiadając, że bez muzyki oraz książek, ale jest to odpowiedź zgodna z prawdą. W końcu 
"Czytanie książek to najpiękniejsza zabawa, jaką sobie ludzkość wymyśliła"

2. Skąd pomysł na nazwę bloga?
Wskoczyła do głowy jak tylko zaczęłam pisać. Prosta, ale adekwatna do treści bloga. ;)

3. Czy jesteś uzależniony/uzależniony od internetu?
Raczej nie. Potrafię wyjść z domu bez komórki i zorientować się dopiero kiedy jej do czegoś potrzebuję. No, ale bez internetu nie byłoby blogów, a to już duża strata. 

4. Czego nie lubisz w XXI wieku?
Pośpiechu. Żyjemy w takim pędzie, że nawet nie zauważamy, co ten czas z nami wyrabia. Czasami, gdy oglądam programy podróżnicze, mam ochotę na chwilę przenieść się gdzieś, hen, na koniec świata i po prostu posiedzieć, nie mając nic konkretnego do roboty. 

5. Jaki jest twój sposób na poprawę humoru?
YouTube. A dokładnie fanvide'a (czy tak się to pisze?) dotyczące moich ulubionych seriali i filmów. Plus granie w gry komputerowe.

6. Jesteś optymistą, realistą, czy pesymistą? Dlaczego tak uważasz?
Wszystko zależy od dnia. Raz wychodzę z domu z różowymi okularami na nosie, a następnym razem nos mam zwieszony na kwintę. Ale to pierwsze zdarza się chyba częściej. W końcu lepiej śmiać się niż płakać.

7. Czym się interesujesz, jakie masz pasje?
Uwielbiam pisać, co jest chyba oczywiste. Gdybym mogła, zgromadziłabym swoją własną prywatną biblioteczkę, a w wolnych chwilach lubię także uczęszczać w maratonach (filmowych i serialowych). Kocham śpiewać, mając za publikę gorący prysznic. ^^

8. Gdzie chciałabyś/chciałabyś pojechać?
Zdecydowanie do Nowej Zelandii. Punktem obowiązkowym mojej wycieczki byłoby Shire!

9. Wolisz mieć bardzo dużo znajomych, czy kilku przyjaciół?
Definitywnie opcja numer dwa. Zdobyć do kogoś zaufanie całkowite nie jest rzeczą łatwą, a jeszcze trudniejszą jest je odzyskać. Lepiej jest mieć osobę, na której można polegać, niż całą zgraję "przyjaciół", o których na dobrą sprawę prawie nic się nie wie.

10. Jak wyglądałby twój idealny dzień?
Zwykłe spędzenie 24 godzin na czytaniu, oglądaniu, lub z przyjaciółmi. Albo niezwykłe obudzenie się na słonecznej plaży, wyprawa w góry, pójście na basen - cokolwiek, co oderwie człowieka od codziennej rutyny. Nie mam tutaj zbyt dużych wymagań. 

11. Co było najbardziej szaloną rzeczą jaką zrobiłaś/zrobiłeś?
Dobrowolne skazanie się na 3 lata w biol-chemie, a hoj! 

Moje pytania:
1. Skąd pomysł na bloga?
2. Jakie książki lubisz czytać najbardziej?
3. Gdybyś mogła znaleźć się w dowolnym fikcyjnym świecie, jaki byłby to świat i dlaczego?
4. Kto jest dla Ciebie wzorem?
5. Co chciałabyś/chciałbyś w życiu osiągnąć?
6. Jestem typem społecznika, czy preferujesz spędzanie czasu z własnymi myślami?
7. Jakie masz sposoby na zwalczanie stresu?
8. Gdybyś miał wybór, w jakiej epoce historycznej chciałabyś/chciałbyś się urodzić?
9. Jakie są Twoje pasje, zainteresowania?
10. Jaką supermoc chciałbyś/chciałabyś mieć?
11. Co uważasz za swój największy sukces?

Nominuję:

Do dzieła!