wtorek, 16 grudnia 2014

1."Hulk mode on."

Chciałbym wam opowiedzieć o najbardziej niesamowitej osobie, jaką kiedykolwiek spotkałem.
Chociaż nie jestem do końca pewny, czy spotkałem byłoby w tym przypadku odpowiednim stwierdzeniem. To było raczej jak zderzenie ze ścianą, i to dosłownie.
Miałem wtedy siedemnaście lat i przebywałem... no cóż, jakkolwiek to niechlubnie brzmi,  w wariatkowie. W szpitalu psychiatrycznym w Sioux Falls, w stanie Dakota. Całkiem miłe miasteczko, ładna okolica. Nie wspominam tego okresu mojego życia jako zły. Nie był on też najlepszym, co mi się przytrafiło, ale mimo wszystko nie był to zły okres.
 Był koniec czerwca, mijało równe 318 dni, od kiedy ubrali mnie w niebieską piżamkę i przydzielili do jednoosobowego pokoju numer 216 znajdującego się na 3 piętrze szpitala. Budynek sam w sobie był dość nowoczesny, co najwyżej 6 letni, w stołówce zawsze pamiętali o mojej nietolerancji laktozy, więc nie mogłem narzekać.
Oddziałem, na którym się znajdowałem, kierowała doktor Luise Corner. Na oko czterdziestoletnia kobieta, której los poskąpił wzrostu, za to obdarzył naprawdę wielkim sercem. Ciągle mówiła na mnie Alfie. Dzieńdoberek, Alfie. Jak tam w Nibylandi, Alfie? Samokawał kolacja, Alfie? To chyba była jej jedyna przywara, ale i za to jej nie winiłem. Kiedy się pierwszy raz spotkaliśmy, byłem na prochach. Podali mi coś dożylnie, bo się strasznie miotałem. Nie pytajcie mnie czemu, czasami tak po prostu mam. Jeśli mogę być z wami szczery, to ja tak naprawdę nie uważam się za chorego psychicznie. Po prostu czasami się denerwuje. Chyba każdy ma prawo się czasem zdenerwować, nie?
Gdy rodzina zawoziła mnie do szpitala byłem cichutki jak myszka, koszmar się zaczął dopiero po wejściu do placówki. Podszedł do mnie jakiś gościu, któremu ślina wypływała z buzi jak jakiś cholerny wodospad Niagara. Wiem, co mówię, bo kiedyś tam byłem i widziałem na własne oczy. Swoją drogą wspaniały widok. Wodospady, oczywiście, nie facet z obślinioną gębą. Miotał nieprzytomnym wzrokiem po pomieszczeniu i jak nie rzuci się w moją stronę. Mówię wam, zrobił to celowo! Na chwilę przed tym, jak całkiem "przypadkiem" przewrócił się wprost na mnie, wycierając całą tą swoją paskudną wydzielinę w mój ulubiony podkoszulek z Harry'ego Pottera, widziałem w jego oczach mściwą premedytację. Jak na tak wątle wyglądającego psychola miał zaskakująco dużo siły, a przewracając się na podłogę porwałem za sobą niewinną sprzątaczkę, która starając się za wszelką cenę utrzymać równowagę, rąbnęła mnie w twarz kubłem z wodą, który rozkwasił mi nos, a którego brudna zawartość rozlała się po całym holu (w tym i po moim ulubionym podkoszulku z Harry'ego Pottera). Jednym słowem po całym tym zdarzeniu włączył mi się tryb "Hulka". Z tą różnicą, że nie robiłem się zielony, a czerwony z wściekłości. Potrzeba było dwóch pielęgniarzy i mojego ojca (2 metrowego chłopa) żeby mnie przytrzymać. Słowo daję, adrenalina czyni cuda i przyćmiewa umysł. Miałem ochotę rozerwać wszystkich dookoła na strzępy, a już najbardziej tego obślinionego typa, który to wszystko spowodował.
 Gdy już środki uspokajające zaczęły działać i dowlekli mnie do łóżka, zjawiła się pani doktor Louise Corner. Podeszła i zapytała się z uśmiechem na twarzy: "Jak się nazywasz, słonko?", tak jakby całe zdarzenie nie miało miejsca. Język się mnie nie słuchał, więc zamiast "Albert" z moich ust wydobył się niewyraźne "Alfet", czy coś w tym stylu. W każdym bądź razie właśnie dlatego doktor Corner mówi do mnie Alfie, jak bym był tym kosmitą z serialu komediowego. Parokrotnie próbowałem ją wyprowadzić z błędu, ale jakoś nigdy nie potrafiła się przestawić. W końcu się poddałem. Albert, czy Alfet, tutaj nie robiło mi to wielkiej różnicy.
 W ten sposób zaczęła się moja przygoda w szpitalu psychiatrycznym w Sioux Falls w stanie Dakota.
Jak się później okazało, Śliski Jim, bo taką uroczą ksywkę miał człowiek-wodospad, znajdował się razem ze mną, na tym samym oddziale.  Ja - pokój 216. On - pokój 223. Nasza znajomość rozpoczęła się i zakończyła na incydencie w holu. A przynajmniej ja tak uważałem. Ignorowałem go ze wszystkich sił i starałem się być grzeczny, bo o to prosiła mnie mama za każdym razem, gdy kończyły się odwiedziny. "Pamiętaj Albert, zachowuj się i bądź miły dla innych.". Nigdy więcej też nie założyłem swojego ulubionego podkoszulka z Harry'ego Pottera (wisiał na honorowym miejscu w szafie). Po dziś dzień nie wiem, co szwankowało w mózgu Śliskiego Jima. Jednego dnia ślinił się jak wszyscy diabli, drugiego latał po piętrze przez cały dzień w tą i z powrotem, a trzeciego od rana do wieczora gapił się przez okno na podjazd. Świr przez duże "Ś".
Ale wróćmy do początku, bo znacznie odbiegłem do tematu. Jak już wspomniałem, był koniec czerwca, mijało równe 318 dni, od kiedy ubrali mnie w niebieską piżamkę i przydzielili do jednoosobowego pokoju numer 216 znajdującego się na 3 piętrze szpitala. Sobota jak każda inna, niektórzy pacjenci spędzali ją z odwiedzającymi ich krewnymi, a inni z krewnymi, którzy odwiedzali ich tylko w ich własnym pokręconym świecie.
Było gorąco, więc pozwolili mi wyjść na zewnątrz i to bez ciągłego nadzoru, bo przez ostatnie dwa tygodnie zachowywałem się grzecznie. Żadnego miotania, rzucania się ściany, darcia na wyimaginowanych wrogów. Dla pewności dosypali mi przy śniadaniu diazepamu i chyba myśleli, że się nie połapię. Albo to oni byli idiotami, albo to mnie uważali za idiotę i mimo wszystko obstawiałem jednak to drugie.
Tak więc snułem się po malutkim skwerze, starając się utrzymać pion i zając czymś myśli, żeby nie odpłynąć. Gdy wpadłem na trzeci żywopłot z kolei doszedłem do nieprzyjemnego wniosku, że doktor Louise mogła dosypać mi jednak coś mocniejszego niż diazepam. Mimo wszystko nie chciałem usnąć i zmarnować taki piękny dzień, poza tym na trawniku, jakieś 50 metrów ode mnie siedziała Polly Hutson. Całkiem ładna z niej była dziewczyna i od dwóch miesięcy starałem się rozwinąć naszą znajomość, ale kiepsko mi szło. Jakoś nie mogliśmy nawiązać wspólnego języka. Problem leżał albo we mnie, albo w fakcie, że Polly nie odezwała się ani słowem odkąd skończyła 12 lat. Każde nasze spotkanie wyglądało identycznie, po prostu długie godziny siedzieliśmy w ciszy i gapiliśmy się na siebie. Nie wiem jak Polly, ale mi taki związek nawet odpowiadał.
Zdecydowanym (przynajmniej w moim mniemaniu) krokiem ruszyłem w stronę Polly. Na ławce niedaleko miejsca, gdzie siedziała, znajdowali się jej rodzice. Wiedziałem, że to jej rodzice, bo kiedyś usłyszałem, jak witają ją w holu. Nie chciałem tak bezpardonowo po prostu przystawiać się do ich córki, więc zmieniłem nieco kierunek i postanowiłem się przedstawić, co może nie było najlepszym pomysłem, biorą pod uwagę mój stan. "Witam szanownych państwa, nazywam się Albert Iwanow i jestem, można powiedzieć, dobrym przyjacielem Polly, chociaż nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa. Chciałbym nadmienić, że na co dzień nie jestem tak cholernie naćpany, ale to raczej nie robi państwu wielkiej różnicy, biorąc pod uwagę fakt, gdzie się znajdujemy".
Jak dla mnie brzmiało nieźle.
Stanąłem przed nimi i głęboko wciągnąłem powietrze do płuc. Spojrzeli na mnie ze zdziwieniem i jakby lekkim przestrachem. W końcu wyrzuciłem z siebie jednym tchem uformowaną wcześniej w myślach frazę, ale po słowie "Iwanow" z mojego gardła wydobył się nieokreślony bulgot i ku mojemu bezbrzeżnemu zdziwieniu (bo nic wcześniej tego nie zapowiadało) zwróciłem całe swoje śniadanie wprost na czyściutkie obuwie państwa Hutson.

I znowu wszystko szlag jasny trafił. Hulk mode on. Środki uspokajające jakby wyparowały.  Zagotowałem się w środku z wściekłości na samego siebie. Nawet tak banalnej rzeczy, jak przedstawienie sie rodzicom swojej, w końcu, prawie dziewczyny, nie potrafiłem zrobić dobrze! Było tak, jakby nagle z jednego Albercika, zrobiły się dwa Alberciki. Ten nowopowstały składał się z czerwonych tkanek wściekłości, w którego żyłach płynęła czysta furia. Rzucił się na starego, poczciwego Albercika, zadając mu potężny cios w szczękę. Potem złapał go za szyję i zaczął dusić, bez cienia litości. Ja sam nie wiem, którym wtedy byłem. Jak przez mgłę zanotowałem, że rodzice Polly rzucili się w te pędy w stronę szpitala. Walka trwała w najlepsze, Albercik numer jeden zaczął stawiać opór swojemu oszalałemu bliźniakowi. I nagle Polly, moja droga Polly, która od 12 roku życia nie odezwała się ani słowem, zaczęła wrzeszczeć. A wrzeszczała tak, jakby chciała tym nadrobić wszystkie sześć straconych lat. Z sykiem wciągnąłem powietrze, mając wrażenie, że zaraz rozsadzi mi bębenki, ale Polly najwyraźniej wiedziała, co robi, bo znowu scaliłem się w jedną osobę. Czułem jednak podskórnie, że wściekły potwór w moim wnętrzu zaraz pokaże pazury. Nie chcąc do tego dopuści, bo w końcu obiecałem mamie, że będę się zachowywał, zawtórowałem do krzyku Polly i wymachując szaleńczo rękami rzuciłem się w stronę szpitala, wybiegając wprost naprzeciw zmierzającym ku mnie lekarzom. Zauważyłem, że jeden z nich trzymał kaftan bezpieczeństwa. Przyspieszyłem do sprintu i dziko wrzeszcząc ominąłem ich wszystkich z małpią zręcznością. Nie przestając biec, odwróciłem głowę śmiejąc się szyderczo, jednak mój śmiech urwał się w połowie, gdy z całej siły przywaliłem głową w zamknięte drzwi wejściowe do szpitala. 

3 komentarze:

  1. Dziś, chyba tak z okazji nadciągających świąt, postanowiłam przeglądnąć zakładkę "spam" na moim blogu. Jak tylko przeczytałam opis Twojego opowiadania, pomyślałam: "Może być fajne" i weszłam. A tu takie arcydzieło. Chwila, daj mi chwilę. Muszę ochłonąć. To było... wspaniałe. Chyba najlepsze opowiadanie jakie czytałam - no, przynajmniej prolog i pierwszy rozdział. Tak wyobraziłam sobie tą jego ucieczkę na końcu rozdziału i nie mogę przestać się śmieć :D. Obserwuję i czekam na kolejny rozdział.
    http://straznicy-fantastyki.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję bardzo za tak miłą opinie i cieszę się, że się spodobało. :D Zyskanie czytelnika, zwłaszcza na początku, motywuje do pisania. Jak tylko uporam się jakoś z oprawą graficzną tego bloga, co mam nadzieję nastąpi w najbliższych dniach, pojawi się następny rozdział. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie mogę dojść do siebie O.O rozwalasz mnie bez kitu czytałam z otwartą buzią i chyba zawiasy mi poszły bo ciągle nie mogę jej zamknąć. Świetne opowiadanie serio ^^ lecę czytać dalej bo wciąga :) Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń

Jeśli przeczytana historia coś w tobie poruszyła - zostaw ślad. Każdy komentarz jest dla mnie bezcenny.