Chciałbym wam opowiedzieć o najbardziej niesamowitej osobie,
jaką kiedykolwiek spotkałem.
Chociaż nie jestem do końca pewny, czy spotkałem byłoby w
tym przypadku odpowiednim stwierdzeniem. To było raczej jak zderzenie ze ścianą,
i to dosłownie.
Miałem wtedy siedemnaście lat i przebywałem... no cóż,
jakkolwiek to niechlubnie brzmi, w
wariatkowie. W szpitalu psychiatrycznym w Sioux Falls, w stanie Dakota. Całkiem
miłe miasteczko, ładna okolica. Nie wspominam tego okresu mojego życia jako
zły. Nie był on też najlepszym, co mi się przytrafiło, ale mimo wszystko nie
był to zły okres.
Był koniec czerwca,
mijało równe 318 dni, od kiedy ubrali mnie w niebieską piżamkę i przydzielili
do jednoosobowego pokoju numer 216 znajdującego się na 3 piętrze szpitala. Budynek
sam w sobie był dość nowoczesny, co najwyżej 6 letni, w stołówce zawsze
pamiętali o mojej nietolerancji laktozy, więc nie mogłem narzekać.
Oddziałem, na którym się znajdowałem, kierowała doktor Luise
Corner. Na oko czterdziestoletnia kobieta, której los poskąpił wzrostu, za to
obdarzył naprawdę wielkim sercem. Ciągle mówiła na mnie Alfie. Dzieńdoberek,
Alfie. Jak tam w Nibylandi, Alfie? Samokawał kolacja, Alfie? To chyba była jej
jedyna przywara, ale i za to jej nie winiłem. Kiedy się pierwszy raz spotkaliśmy,
byłem na prochach. Podali mi coś dożylnie, bo się strasznie miotałem. Nie
pytajcie mnie czemu, czasami tak po prostu mam. Jeśli mogę być z wami szczery,
to ja tak naprawdę nie uważam się za chorego psychicznie. Po prostu czasami się
denerwuje. Chyba każdy ma prawo się czasem zdenerwować, nie?
Gdy rodzina zawoziła mnie do szpitala byłem cichutki jak
myszka, koszmar się zaczął dopiero po wejściu do placówki. Podszedł do mnie jakiś
gościu, któremu ślina wypływała z buzi jak jakiś cholerny wodospad Niagara.
Wiem, co mówię, bo kiedyś tam byłem i widziałem na własne oczy. Swoją drogą
wspaniały widok. Wodospady, oczywiście, nie facet z obślinioną gębą. Miotał
nieprzytomnym wzrokiem po pomieszczeniu i jak nie rzuci się w moją stronę.
Mówię wam, zrobił to celowo! Na chwilę przed tym, jak całkiem
"przypadkiem" przewrócił się wprost na mnie, wycierając całą tą swoją
paskudną wydzielinę w mój ulubiony podkoszulek z Harry'ego Pottera, widziałem w
jego oczach mściwą premedytację. Jak na tak wątle wyglądającego psychola miał
zaskakująco dużo siły, a przewracając się na podłogę porwałem za sobą niewinną
sprzątaczkę, która starając się za wszelką cenę utrzymać równowagę, rąbnęła
mnie w twarz kubłem z wodą, który rozkwasił mi nos, a którego brudna zawartość
rozlała się po całym holu (w tym i po moim ulubionym podkoszulku z Harry'ego
Pottera). Jednym słowem po całym tym zdarzeniu włączył mi się tryb
"Hulka". Z tą różnicą, że nie robiłem się zielony, a czerwony z
wściekłości. Potrzeba było dwóch pielęgniarzy i mojego ojca (2 metrowego
chłopa) żeby mnie przytrzymać. Słowo daję, adrenalina czyni cuda i przyćmiewa
umysł. Miałem ochotę rozerwać wszystkich dookoła na strzępy, a już najbardziej
tego obślinionego typa, który to wszystko spowodował.
Gdy już środki
uspokajające zaczęły działać i dowlekli mnie do łóżka, zjawiła się pani doktor
Louise Corner. Podeszła i zapytała się z uśmiechem na twarzy: "Jak się
nazywasz, słonko?", tak jakby całe zdarzenie nie miało miejsca. Język się
mnie nie słuchał, więc zamiast "Albert" z moich ust wydobył się
niewyraźne "Alfet", czy coś w tym stylu. W każdym bądź razie właśnie
dlatego doktor Corner mówi do mnie Alfie, jak bym był tym kosmitą z serialu
komediowego. Parokrotnie próbowałem ją wyprowadzić z błędu, ale jakoś nigdy nie
potrafiła się przestawić. W końcu się poddałem. Albert, czy Alfet, tutaj nie
robiło mi to wielkiej różnicy.
W ten sposób zaczęła
się moja przygoda w szpitalu psychiatrycznym w Sioux Falls w stanie Dakota.
Jak się później okazało, Śliski Jim, bo taką uroczą ksywkę
miał człowiek-wodospad, znajdował się razem ze mną, na tym samym oddziale. Ja - pokój 216. On - pokój 223. Nasza
znajomość rozpoczęła się i zakończyła na incydencie w holu. A przynajmniej ja
tak uważałem. Ignorowałem go ze wszystkich sił i starałem się być grzeczny, bo
o to prosiła mnie mama za każdym razem, gdy kończyły się odwiedziny.
"Pamiętaj Albert, zachowuj się i bądź miły dla innych.". Nigdy więcej
też nie założyłem swojego ulubionego podkoszulka z Harry'ego Pottera (wisiał na
honorowym miejscu w szafie). Po dziś dzień nie wiem, co szwankowało w mózgu
Śliskiego Jima. Jednego dnia ślinił się jak wszyscy diabli, drugiego latał po
piętrze przez cały dzień w tą i z powrotem, a trzeciego od rana do wieczora
gapił się przez okno na podjazd. Świr przez duże "Ś".
Ale wróćmy do początku, bo znacznie odbiegłem do tematu. Jak
już wspomniałem, był koniec czerwca, mijało równe 318 dni, od kiedy ubrali mnie
w niebieską piżamkę i przydzielili do jednoosobowego pokoju numer 216
znajdującego się na 3 piętrze szpitala. Sobota jak każda inna, niektórzy
pacjenci spędzali ją z odwiedzającymi ich krewnymi, a inni z krewnymi, którzy
odwiedzali ich tylko w ich własnym pokręconym świecie.
Było gorąco, więc pozwolili mi wyjść na zewnątrz i to bez
ciągłego nadzoru, bo przez ostatnie dwa tygodnie zachowywałem się grzecznie.
Żadnego miotania, rzucania się ściany, darcia na wyimaginowanych wrogów. Dla
pewności dosypali mi przy śniadaniu diazepamu i chyba myśleli, że się nie
połapię. Albo to oni byli idiotami, albo to mnie uważali za idiotę i mimo
wszystko obstawiałem jednak to drugie.
Tak więc snułem się po malutkim skwerze, starając się
utrzymać pion i zając czymś myśli, żeby nie odpłynąć. Gdy wpadłem na trzeci
żywopłot z kolei doszedłem do nieprzyjemnego wniosku, że doktor Louise mogła
dosypać mi jednak coś mocniejszego niż diazepam. Mimo wszystko nie chciałem
usnąć i zmarnować taki piękny dzień, poza tym na trawniku, jakieś 50 metrów ode
mnie siedziała Polly Hutson. Całkiem ładna z niej była dziewczyna i od dwóch
miesięcy starałem się rozwinąć naszą znajomość, ale kiepsko mi szło. Jakoś nie
mogliśmy nawiązać wspólnego języka. Problem leżał albo we mnie, albo w fakcie,
że Polly nie odezwała się ani słowem odkąd skończyła 12 lat. Każde nasze
spotkanie wyglądało identycznie, po prostu długie godziny siedzieliśmy w ciszy
i gapiliśmy się na siebie. Nie wiem jak Polly, ale mi taki związek nawet
odpowiadał.
Zdecydowanym (przynajmniej w moim mniemaniu) krokiem
ruszyłem w stronę Polly. Na ławce niedaleko miejsca, gdzie siedziała,
znajdowali się jej rodzice. Wiedziałem, że to jej rodzice, bo kiedyś
usłyszałem, jak witają ją w holu. Nie chciałem tak bezpardonowo po prostu
przystawiać się do ich córki, więc zmieniłem nieco kierunek i postanowiłem się
przedstawić, co może nie było najlepszym pomysłem, biorą pod uwagę mój stan.
"Witam szanownych państwa, nazywam się Albert Iwanow i jestem, można
powiedzieć, dobrym przyjacielem Polly, chociaż nie zamieniliśmy ze sobą ani
słowa. Chciałbym nadmienić, że na co dzień nie jestem tak cholernie naćpany, ale
to raczej nie robi państwu wielkiej różnicy, biorąc pod uwagę fakt, gdzie się
znajdujemy".
Jak dla mnie brzmiało nieźle.
Stanąłem przed nimi i głęboko wciągnąłem powietrze do płuc.
Spojrzeli na mnie ze zdziwieniem i jakby lekkim przestrachem. W końcu wyrzuciłem
z siebie jednym tchem uformowaną wcześniej w myślach frazę, ale po słowie
"Iwanow" z mojego gardła wydobył się nieokreślony bulgot i ku mojemu
bezbrzeżnemu zdziwieniu (bo nic wcześniej tego nie zapowiadało) zwróciłem całe
swoje śniadanie wprost na czyściutkie obuwie państwa Hutson.
I znowu wszystko szlag jasny trafił. Hulk mode on. Środki
uspokajające jakby wyparowały. Zagotowałem się w środku z wściekłości na
samego siebie. Nawet tak banalnej rzeczy, jak przedstawienie sie rodzicom
swojej, w końcu, prawie dziewczyny, nie potrafiłem zrobić dobrze! Było tak,
jakby nagle z jednego Albercika, zrobiły się dwa Alberciki. Ten nowopowstały
składał się z czerwonych tkanek wściekłości, w którego żyłach płynęła czysta
furia. Rzucił się na starego, poczciwego Albercika, zadając mu potężny cios w
szczękę. Potem złapał go za szyję i zaczął dusić, bez cienia litości. Ja sam
nie wiem, którym wtedy byłem. Jak przez mgłę zanotowałem, że rodzice Polly
rzucili się w te pędy w stronę szpitala. Walka trwała w najlepsze, Albercik
numer jeden zaczął stawiać opór swojemu oszalałemu bliźniakowi. I nagle Polly,
moja droga Polly, która od 12 roku życia nie odezwała się ani słowem, zaczęła
wrzeszczeć. A wrzeszczała tak, jakby chciała tym nadrobić wszystkie sześć
straconych lat. Z sykiem wciągnąłem powietrze, mając wrażenie, że zaraz
rozsadzi mi bębenki, ale Polly najwyraźniej wiedziała, co robi, bo znowu
scaliłem się w jedną osobę. Czułem jednak podskórnie, że wściekły potwór w moim
wnętrzu zaraz pokaże pazury. Nie chcąc do tego dopuści, bo w końcu obiecałem
mamie, że będę się zachowywał, zawtórowałem do krzyku Polly i wymachując
szaleńczo rękami rzuciłem się w stronę szpitala, wybiegając wprost naprzeciw
zmierzającym ku mnie lekarzom. Zauważyłem, że jeden z nich trzymał kaftan
bezpieczeństwa. Przyspieszyłem do sprintu i dziko wrzeszcząc ominąłem ich
wszystkich z małpią zręcznością. Nie przestając biec, odwróciłem głowę śmiejąc
się szyderczo, jednak mój śmiech urwał się w połowie, gdy z całej siły
przywaliłem głową w zamknięte drzwi wejściowe do szpitala.
Dziś, chyba tak z okazji nadciągających świąt, postanowiłam przeglądnąć zakładkę "spam" na moim blogu. Jak tylko przeczytałam opis Twojego opowiadania, pomyślałam: "Może być fajne" i weszłam. A tu takie arcydzieło. Chwila, daj mi chwilę. Muszę ochłonąć. To było... wspaniałe. Chyba najlepsze opowiadanie jakie czytałam - no, przynajmniej prolog i pierwszy rozdział. Tak wyobraziłam sobie tą jego ucieczkę na końcu rozdziału i nie mogę przestać się śmieć :D. Obserwuję i czekam na kolejny rozdział.
OdpowiedzUsuńhttp://straznicy-fantastyki.blogspot.com/
Dziękuję bardzo za tak miłą opinie i cieszę się, że się spodobało. :D Zyskanie czytelnika, zwłaszcza na początku, motywuje do pisania. Jak tylko uporam się jakoś z oprawą graficzną tego bloga, co mam nadzieję nastąpi w najbliższych dniach, pojawi się następny rozdział. ;)
OdpowiedzUsuńNie mogę dojść do siebie O.O rozwalasz mnie bez kitu czytałam z otwartą buzią i chyba zawiasy mi poszły bo ciągle nie mogę jej zamknąć. Świetne opowiadanie serio ^^ lecę czytać dalej bo wciąga :) Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuń